piątek, 6 maja 2011

#2 - Już nigdy nie ucieknę. On i tak mnie znajdzie i to właśnie jest piękne...

Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór wszystkim ;)

Każdy człowiek - taką żywię nadzieję - ma jakieś ambicje, cele, a to wszystko porządkują priorytety. Moim priorytetem najpierw była nauka, potem - owszem - nauka, ale na studiach, z czasem studia walczyły z pracą, ponieważ od razu zostałam zatrudniona w wymarzonym zawodzie.

Wiosną ubiegłego roku, gdy ukończyłam oba moje kierunki studiów nam obojgu coś odbiło - daliśmy sobie przerwę, a ja niczym tchórz uciekłam do Londynu, do którego wyjazd od dawna był moim ogromnym marzeniem. Postawiłam wszystko na jedną kartę i nawet zwolniłam się z firmy, dla której od dwóch lat pracowałam. Wynajęłam piękny pokój "studio" na Westminster - lokalizacja wyśmienita, lecz cena dała mi w kość i całe szczęście bardzo szybko znalazłam świetną pracę, która odciążała mój budżet - jak to się mówi w Anglii - pw (per week).

Na moje nieszczęście nie mam rodziny w UK i mój wyjazd był totalnie na wariackich papierach - nie pytajcie o rodziców, oni też mnie nie poznali. Przecież Ania była zawsze taka ułożona, rozsądna... Co ona wyprawia?! No a Ania wyjechała w Świat... i spotkała fantastyczną osobę! Porozumienie dusz - tak bym to nazwała. Pierwszego dnia w pracy została moją opiekunką - wytłumaczyła co i jak, ale baby jak to baby zawsze się rozgadają. I tak od słowa do słowa zaprzyjaźniłam się z Matildą. Jest ona Brytyjką w moim wieku i nawet stosunkowo niedaleko mieszkałyśmy. Miałam szczęście, że trafiłam na nią, bo dzięki komu innemu tak szybko zaklimatyzowałabym się w obcym mieście? A i język angielski stanowił małą, bo małą, ale barierę w urzędach, bankach, czasami w pracy... Była jedną z nielicznych osób, której zwierzyłam się z mojego rozstania z Igorem - początkowo pocieszała mnie słowami, że może to nie ten jedyny, jutro wyjdziemy na miasto i od razu się rozweselę, ale im więcej opowiadałam jej o moim związku, tym bardziej zmieniała zdanie, aż w końcu rozkazała mi wręcz wracać do Polski. Nie posłuchałam jej, ale było fair - płaciłam za to, i to słono: litrami łez.

Czas nieubłagalnie leciał, a ja dochodziłam do wniosku, że to nie jest jednak mój priorytet ukrywać się w miejscu, które nie będzie przypominało mi nieudanego, ale i tak przeznaczonego mi związku z najwspanialszym mężczyzną na Świecie. Dwa tygodnie, miesiąc, miesiąc i jeden dzień, miesiąc i pięć dni, i szcześć dni, miesiąc i jeden tydzień... W sierpniową niedzielę około godziny 15 zadzwonił domofon - zdziwiłam się, bo nie znam tu nikogo prócz znajomych z pracy, z którymi i tak się nie odwiedzam, a jedyna, która potencjalnie mogłaby przyjść to Matilda, ale w tak krótkim czasie zdążyłam się przekonać, że Brytyjczycy nie wpadają do siebie "ot tak" na kawę. Przepraszam - herbatę.

Otwierając drzwi byłam dość przerażona, no ale w końcu jestem dorosła - tak pomyślałam - i nie powinnam bać się otwierać drzwi, będąc kilka tysięcy kilometrów od domu, w obcym kraju, między obcymi ludźmi, którzy władają obcym językiem, otoczeni są obcą kulturą, brrr... Na klatce zobaczyłam mojego Igora w garniturze z bukietem większym niż widziałam w najpiękniejszym filmie.

Odejmę Wam przyjemności dopowiadania sobie, jak On się tam znałazł. Więc, w większości czasu po pracy, kiedy byłam w domu, wisiałam wręcz na Skype - to z mamą, to z siostrą. Siostra (bo jej jeszcze nie poznałyście) ma na imię Kasia i jest starsza o trzy lata. Wyszła za mąż, kiedy ja jeszcze studiowałam. Jej małżonek - Damian - są kumplami z boiska osiedlowego i to on nas ze sobą zeswatał. Kiedy faceci się zgadali (po jednym albo dwóch głębszych), wydali ostateczny werdykt - Igor jedzie do Londynu, znajdzie mnie i się oświadczy. Kasia, która dzięki Bogu to słyszała, powstrzymała podnoszącego się Igora - on wychodził po taksówkę, która miałaby zawieźć go na Ławicę. Ostatecznie podała mu adres wynajmowanego przeze mnie mieszkania, ale i wstrzymała przez noc, by nie narobił sobie wstydu, wykłócając się po pijanemu, że on nie został wpuszczony na pokład samolotu i domaga się rozmowy z pilotem i oficjalnego sprostowania.

Jak się okazuje, i po pijanemu zapamiętuje się co nieco, bo Igor pamiętał to, co chciał - musi zabukować bilet do Londynu, żeby mnie znaleźć i się oświadczyć. Potem usiadł na spokojnie, zarezerwował hotel i - jak się okazało - w Anglii był już w piątek, ale potrzebował czasu, aby upewnić się gdzie konkretnie mieszkam, no i gdzie jest najbliższa kwiaciarnia oczywiście ;) Resztę znacie...

Pointa nr 1 - najlepsze scenariusze pisze życie.
Pointa nr 2 - najlepszy facet Wszechświata jest już zajęty, przepraszam!
Pointa nr 3 - niby rozstania są beznadziejne, ale nam wyszło na dobre.
Pointa nr 4 - sesja ślubna na pewno odbędzie się w Londynie, a brytyjskie zdjęcia wykona Matilda, która nie jest fotografem, ale do zdjęć sentymentalnych i emocjonalnych potrzebujemy takiej samej osoby, a nie służbisty, który minął się z powołaniem.




SCENARIUSZ:
Życie

REŻYSERIA:
Los

OBSADA:
Ania
Igor
Kasia
Damian
Matilda
Mamusia
Pani z kwiaciarni na Victoria Street
Statyści - Londyńczycy

/jeszcze 98 dni/

środa, 4 maja 2011

#1 - Jak bardzo jestem szczęśliwa i jak bardzo chcę, by trwało to wiecznie.

Witam gorąco po raz pierwszy!

Na imię mam Ania i jestem szczęśliwą dwudziestopięciolatką mieszkającą w Poznaniu. Założyłam tego bloga, by w przyszłości móc wspominać i doceniać te czasy, które teraz są dla mnie codziennością, normalnością i maleńkim, niewidocznym jeszcze zwiastunem przejścia z życia pary młodych ludzi do młodych małżonków.

Zawsze dążyłam do tego, by być szczęśliwą. W liceum to szczęście zagwarantowała mi bardzo pozytywnie zdana matura dzięki której dostałam się na wymarzony kierunek. Gdy podjęłam pracę, każdy awans wywoływał uśmiech na moich ustach. Czułam się szczęśliwa, gdy mogłam wnieść w czyjeś życie jakiś pozytywny element, jednak największym szczęściem jest wniesienie swojego życia w czyjeś - z wzajemnością.

Mam to szczęście, że kocham i jestem kochana - od czterech lat niezmiennie z tym samym mężczyzną. Wierzę, że nasze uczucie będzie trwało na zawsze, jednak chcę udokumentować i w pewien sposób podzielić się z Wami - jeszcze nieznajomymi mi osobami - moimi przygotowaniami do dnia, w którym będę niczym ostatnimi czasy Kate Middleton w towarzystwie mojego kochanego tatusia kroczyć w białej sukni przez pięknie udekorowany Kościół, w obecności rodziny i przyjaciół aż do mojego ukochanego, a moja dłoń zostanie mu przekazana na zawsze.

Kocham ten moment, kiedy rano budzi mnie Igor odgarniający moją grzywkę i wpatrujący się w moje powieki. Gdy otwieram oczy i widzę, że jest ktoś, komu zależy na tym, by mój dzień był lepszy od jego dnia, od razu mi lepiej. Uwielbiam leżec wtulona w uścisku jego bezpiecznych ramion i patrzeć, jak patrzy. Nienawidzę poniedziałków i czwartków, ponieważ właśnie wtedy pracujemy w innych godzinach, ale czego się nie robi dla ukochanego - potulnie wstaję parę godzin wcześniej, by najpierw poleżeć w jego objęciach, a następnie zrobić jego ulubioną jajecznicę (z bekonem, pomidorem i szczypiorkiem), zrobić kanapki do pracy czy wybrać krawat.

Pozwolicie więc, że w tym miejscu zakończę mój pierwszy wpis i położę się do łóżka, by rano obudzić się specjalnie wcześniej (w końcu czwartek...) i pozwolić sobie na leniwe dziesięć minut w ramionach mojego Księcia tuż przed pracą. ;)

PS. Dla tych, którzy dostali cukrzycy od moich wywodów i przechwałek, jaką ogromną jestem szczęściarą mam "dobrą" wiadomość: podobno im bliżej ślubu, tym każda panna młoda przeistacza się w potwora. Czyżby początek mojej ewolucji jeszcze nie nastąpił? ;)
PPS. Zwróćcie uwagę na słowo "jeszcze"!